Kryzys koronawirusowy
Kryzys koronawirusowy zmienił nasze podejście do wielu aspektów organizacji pracy. Jednym z wielkich odkryć była praca w domu, tak zwany home office. Od wielu lat liczne firmy nieśmiało eksperymentowały z pracą domową, ale nigdy nie stała się ona istotnym modelem organizacji pracy. Niektóre firmy stosowały eksperymentalnie jeden dzień „domowy” w tygodniu, traktując to jako gest w stronę pracowników, a jednocześnie test samoorganizacji i dyscypliny pracy. Firmy w branży Call/Contact Center przynajmniej od 20 lat eksperymentowały z pracą zdalną. Amerykanie zauważyli, że setki tysięcy osób mieszkających z dala od (dużych) miast powinno chętnie pracować w domu, potem zauważono grupę matek wychowujących dzieci i z tego tytułu wyłączonych z rynku pracy. Dalszym krokiem było stworzenie odpowiednich technologii. Wtedy wydawało się, że praca w domu to rozwiązanie idealne, pozwalające oszczędzić czas i koszty dojazdów, zmniejszyć wydatki na najem powierzchni biurowych, że to narzędzie pozwalające na zwiększenie elastyczności czasu pracy. Wydawało się, że rynek powinien iść właśnie w tym kierunku, ale znowu stało się to co dzieje się bardzo często, rynek poszedł swoją drogą, inną niż się spodziewano. Praca domowa nie wybiła się ponad poziom rozwiązania niszowego, ciekawego, ale wciąż niszowego.
Nagle pojawił się COVID19, wiele biur i centrów obsługi nagle musiało zostać zamkniętych. Zaproponowanie pracownikom pracy w domu było jedynym wyjściem z trudnej sytuacji. Technicznie i organizacyjnie większość firm uporało się szybko i sprawnie z tym problemem. Okazało się, że da się pracować w domu, a nawet więcej – takie rozwiązanie ma wiele zalet.
Tak wiele, że po 2-3 tygodniach na rynku zapanowała euforia. Home office to jest to! Wydawało się, że odkryto panaceum na wiele bolączek jakie do tej pory trapiły organizacje.
Na pewno home office to dobre rozwiązanie, na pewno ratunek w czasach Covid19 (lub niech los nas strzeże, innej zarazy), ale czy jest to rozwiązanie idealne?
Na początek jeden głos wskazujący na zagrożenia związane z częstym używaniem wideokonferencji.
Komunikacja międzyludzka jest niewątpliwie aktem społecznym, a jej procesy, w zależności od kontekstu, przebiegają na różnych poziomach i przy udziale różnych środków. W przypadku wideokonferencji równie istotną rolę co komunikat językowy pełni przekaz niewerbalny, dzięki któremu możemy wywnioskować w jakim nastroju jest rozmówca, jak się czuje, jaki ma do nas stosunek, itp. Typowa wideokonferencja osłabia zakorzenione umiejętności odczytywania komunikatów pozawerbalnych, wymaga ciągłej i intensywnej uwagi na słowa. Utrzymanie normalnego poziomu zapamiętywania podczas takiego spotkania wymaga o wiele więcej skupienia niż podczas spotkań w sali konferencyjnej, na zebraniu w biurze czy spotkaniu ze znajomymi przy kawie. Jeśli takich wideokonferencji odbędziemy kilka, nasz mózg daje nam sygnał, który amerykańscy badacze nazwali „Zoom fatigue”, czyli zmęczenie Zoomem, ale to wyczerpanie dotyczy również Google Hangouts, Skype, FaceTime oraz każdego innego interfejsu do rozmów wideo. „Istnieje wiele badań, które pokazują, że naprawdę mamy z tym problem”, mówi Andrew Franklin , adiunkt cyberpsychologii na Uniwersytecie Stanowym Norfolk w Wirginii. Wszystkim, którzy nie odnajdują się w wirtualnej rzeczywistości wideokonferencji zaleca się wyłączenie obrazu komputera i skupienie się na przekazie audio.
Na koniec, biorąc jednak w obronę rozmowy wideo należy przyznać, że pozwoliły one rozkwitnąć kontaktom międzyludzkim, dzięki nim udaje nam się utrzymywać kontakty z osobami na wszystkich krańcach świata, co bezsprzecznie umacnia poczucie wspólnoty podczas pandemii.